2°   dziś 0°   jutro
Czwartek, 21 listopada Janusz, Konrad, Albert, Maria, Regina

Przez piętnaście lat wstawałam o 3. rano

Opublikowano 29.03.2016 09:15:44 Zaktualizowano 04.09.2018 19:06:53

Rozmowa z Martą Włochowską, właścicielką sklepu spożywczego przy ul. Żywieckiej w Nowym Sączu

- Prawie puste półki w Pani sklepiku na tydzień przed świętami. Starszym klientom może to przypominać klimaty z okresu głębokiej komuny. Został tylko ocet.

- Bo to już ostatnie dni mojej działalności. Jeszcze tylko do świąt będzie czynne, a potem zamykam.

- Definitywnie?

- Zamykam definitywnie, ponieważ z roku na rok jest coraz gorzej, a ostatnio już beznadziejnie. Prowadzę, czy raczej prowadziłam, ten sklep przez 15 lat, ale każdy kolejny rok działalności był słabszy od poprzedniego. Ten ostatni okres był już zupełnie fatalny. Muszę jednak przyznać, że przez większość czasu pracowałam w moim sklepie z ogromną przyjemnością. Takich sklepów jak moje, małych prywatnych spożywczaków, zostało w Nowym Sączu jeszcze kilka.

- Dlaczego Pani otworzyła sklepik „U Marty”?

- Bo bardzo chciałam mieć coś swojego. Wcześniej również pracowałam w sklepie, u pana Urygi, ale dojrzewałam do decyzji, żeby otworzyć własny – powiedzmy szumnie – biznes. Od początku byłam w bocznej nieco ulicy Żywieckiej, ale nigdy nie szukałam lepszej lokalizacji. Chciałam być tutaj, znałam to osiedle, znałam wiele osób i bardzo odpowiadała mi taka miejscówka. Na początku w okolicy nie było zbyt dużo podobnych sklepików, ale przez lata bardzo się to zmieniało – jedne sklepy zamykano, na ich miejsca powstawały nowe.

- I tylko Pani przetrwała wszystkich. Obok w sąsiednim budynku otwierano i niedługo potem zamykano trzy kolejne spożywcze sklepy sieciowe. Patrzyła Pani na to ze spokojem?

- Nie mogę powiedzieć, że ze spokojem, ale faktycznie dosłownie dziesięć metrów ode mnie upadły w ciągu kilku lat trzy sieciówki, a do mnie klienci ciągle przychodzili. To były te budujące momenty, kiedy uświadamiałam sobie, że wytrzymałam niełatwą konkurencję.

- Przeżyła Pani dzielnie te najtrudniejsze czasy, a jednak zamyka sklep?

- Najtrudniejsze czasy dla drobnego handlu są właśnie teraz, nie kiedyś. Zamykam, bo nie mam innego wyjścia. Obroty spadły dramatycznie i nie stać mnie już na prowadzenie interesu. Kiedyś sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Drzwi się nie zamykały, często kolejka zawijała się aż na ulicę. Byłam bardzo zadowolona, ale i klienci chyba też byli zadowoleni, skoro ciągle do mnie wracali i ciągle przychodzili nowi. Miejsca nie ma tutaj zbyt dużo, ale dbałam, żeby na półce zawsze był towar, jakiego ludzie w tej okolicy potrzebują. Chyba mogę powiedzieć, że znałam dobrze ich potrzeby.

- Po co ludzie do Pani przychodzili?

- Po wszystko: po warzywa, owoce, wędliny, po piwo…

- Ale piwa nie ma. Gdyby dziś było u Pani piwo, pewnie by nie trzeba likwidować sklepu. Alkohol – niestety – zawsze dobrze się sprzedaje.

- Dawno już nie mam piwa. Kiedy w sąsiedztwie otwarto sklep sieciowy, podyktował on na piwo takie ceny, że nie miałam szans i wycofałam je ze sprzedaży. Piwo się sprzedawało w czasach, kiedy w pobliżu dużo się budowało i spragnieni budowlańcy często do mnie zaglądali. Potem miłośnicy piwa chcieli brać je głównie na krechę. Miałam też papierosy, ale za nie trzeba było płacić gotówką w hurtowni, a klienci często prosili, żeby im papierosy wpisać do zeszytu. Szybko się to przestało opłacać, bo trudno było nazbierać pieniądze na zakup kolejnej partii towaru.

- Ale problem chyba nie tylko piwa dotyczył. Dzisiaj też Pani przecież nie jest w stanie konkurować cenowo z dużymi sklepami?

- Właśnie dlatego, że nie jestem w stanie już dłużej konkurować, muszę się poddać. Od dwóch lat dokładam do sklepu. Zrobił się z tego biznes charytatywny. Z czego żyłam? Nie mam już dzieci na utrzymaniu, więc do życia, na własne potrzeby, wystarczyło mi to, co brałam sobie ze sklepu. Dlaczego to ciągnęłam? Bo lubiłam mój sklep. Przez piętnaście lat codziennie – oprócz niedziel – wstawałam o 3. rano, jechałam rowerem na giełdę po zakupy, zamawiałam towar, który mi potem dowożono do sklepu. Dzięki temu zawsze miałam najświeższy asortyment najlepszego gatunku, który sama wybrałam. Handlowałam do godz. 18, wracałam do domu, a zaraz po 20. kładłam się spać, żeby o 3. znowu wstać. Latem szłam spać, kiedy jeszcze było jasno, a ludzie na sąsiednich balkonach dopiero zaczynali grillowanie. Kiedy ja wstawałam do pracy, imprezowicze kładli się spać. W zasadzie całe życie poświęciłam sklepowi. Przez 15 lat tylko raz na tydzień zamknęłam sklep i pojechałem na urlop. Ale jaki tam urlop – prywatnemu przedsiębiorcy urlop przecież nie przysługuje! Na zwolnieniu lekarskim nie byłam nigdy. Nie handlujesz – nie zarabiasz, nie masz na czynsz i ZUS. Ojej, ale przecież nie samą kasą człowiek żyje!

- Kiedy się Pani zorientowała, że trzeba będzie zamknąć sklep?

- Kiedy utargi stawały się drastycznie mniejsze. Nie było mnie stać na towary, żeby klienci mieli wybór. Miałam kłopot z zapłaceniem czynszu. Czym mogłam zachęcić klienta? Cenami. Żeby ceny były atrakcyjne, moja marża musiała być minimalna, czasami symboliczna. To się długo sprawdzało, ale od około dwóch lat przestało działać. Żeby sklep mógł funkcjonować, a ja wraz z nim, musiałabym mieć 1500 zł dziennego obrotu, a w ostatnim okresie - i to w dobrym dniu - mogłam liczyć maksymalnie na 1000 zł utargu.

- Dawała Pani towar „na zeszyt”?

- Zdarzało się. Wiem, że w dużych sklepach tego nie ma, ale tu się wszyscy znają i zakupy „na krechę” były przewagą małych sklepów, bazujących na stałych klientach, do których mamy zaufanie. Bo dlaczego komuś nie pomóc, skoro można pomóc? Nie zawsze te pieniądze do mnie wracały, ale większość oddawała. Mam jeszcze dłużników, jednak oni już tu nie mieszkają i trudno liczyć, że te pieniądze jeszcze do mnie wrócą.

- Nie przespała Pani kilku nocy zanim podjęła decyzję o zamknięciu sklepu?

- Początkowo podeszłam do problemu mocno depresyjnie. No bo skoro starasz się robić coś przez tyle lat najlepiej jak potrafisz, wychodzisz ze skóry żeby było dobrze, a tu nagle życie wywraca ci się do góry nogami, to twojej głowy nie nachodzą radosne myśli. Na dodatek mój wiek jest już taki, jaki jest. Jak mam więc myśleć o swojej przyszłości w jasnych barwach? Ciężko mi będzie znaleźć pracę w Nowym Sączu, a muszę swoje życie zacząć od nowa. W maju wybieram się na miesiąc na truskawki do Austrii. Będę miała czas przemyśleć wiele spraw, ale docelowej pracy będę chyba musiała szukać za granicą. Na obczyźnie ludzi w moim wieku jeszcze potrzebują do pracy, w Polsce już nie.

- Kiedy Pani pierwszy raz nie przyjdzie do pracy?

- We wtorek po świętach. Pewnie się obudzę tradycyjnie o trzeciej rano, wypiję kawę, pogrzebię w internecie i pójdę spać dalej. Na dzisiaj nie mam innych planów na mój pierwszy dzień bez sklepu. Potem spróbuję nadrobić piętnastoletnie zaległości w pracach domowych. Zawsze na coś brakowało czasu, więc teraz będzie go dosyć. A potem wyjeżdżam. W Polsce nie chcę pracować. Nie czuję się tu potrzebna. To nie jest sprawiedliwy system, który nie daje szansy ludziom ciężko i uczciwie pracującym, a do takich siebie zaliczam.

- Podjęłaby się Pani jeszcze raz prowadzenia sklepu?

- Nie! Jestem bardzo wdzięczna klientom, którzy przez 15 lat robili u mnie zakupy. Niemal wszystkich znałam po imieniu, a oni mnie znali. W ciemno wiedziałam, co kto będzie potrzebował i co kupi. To był wspaniały czas, ale za kilka dni się kończy. Może więc skorzystam z okazji i wszystkim byłym już klientom sklepu „U Marty” złożę życzenia wesołych i zdrowych świąt! Dziękuję wam!

Rozmawiał Wojciech Molendowicz

Fot. Jolanta Bugajska

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Przez piętnaście lat wstawałam o 3. rano"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]