20°   dziś 20°   jutro
Niedziela, 19 maja Iwo, Piotr, Mikołaj, Celestyna, Urban, Iwona

Najsłynniejszy sądecki kolarz: Janek Magiera Polskę rozwesela!

Opublikowano 05.08.2015 12:31:06 Zaktualizowano 05.09.2018 07:08:27

Ślusarz precyzyjny, jeden z najwszechstronniejszych kolarzy polskich lat 60., pierwszy wielki specjalista w jeździe indywidualnej na czas, kapitan zwycięskich polskich drużyn z Wyścigu Pokoju (1967, 1968), największych zawodów kolarzy amatorów w powojennej Europie.

Trzeci kolarz tych wyścigów, olimpijczyk z Tokio (1964) i Meksyku (1968). W Tour de Pologne 3. Miejsce w 1964 r., 2. W 1966 i 10. w 1969 r. W tym wyścigu wygrał jazdę indywidualną na czas i zwyciężył w klasyfikacji sprinterów.

Ślusarz precyzyjny, jeden z najwszechstronniejszych kolarzy polskich lat 60., pierwszy wielki specjalista w jeździe indywidualnej na czas, kapitan zwycięskich polskich drużyn z Wyścigu Pokoju (1967, 1968), największych zawodów kolarzy amatorów w powojennej Europie. Trzeci kolarz tych wyścigów, olimpijczyk z Tokio (1964) i Meksyku (1968). W Tour de Pologne 3. Miejsce w 1964 r., 2. W 1966 i 10. w 1969 r. W tym wyścigu wygrał jazdę indywidualną na czas i zwyciężył w klasyfikacji sprinterów.

Na wiejskich drogach w rejonie Brzeznej (gmina Podegrodzie) spotkać można samotnie jeżdżącego rowerzystę - to Jan Magiera, jeden z najlepszych polskich mistrzów rowerowych. Ta sama szczupła sylwetka, jasne włosy, twarz, jaką zapamiętaliśmy z dawnych transmisji telewizyjnych z Wyścigu Pokoju, jeszcze sprzed epoki Szurkowskiego i Szozdy, chyba najbardziej romantycznej, bo rządzącej się wtedy prawie wyłącznie sportowymi, a nie finansowymi układami.

Magiera zanim powróci na rowerze do domu w Mostkach, na przedmieściu Starego Sącza, przejeżdża 40-50 kilometrów. Tak było jeszcze kilka lat temu, dwa-trzy razy w tygodniu, bez względu na pogodę. Teraz rzadziej, bo już zbliża się osiemdziesiątka…

Gdybym jeszcze raz miał zacząć od nowa swoje życie, to również wsiadłbym na rower, nie dla pieniędzy, ale po prostu dla siebie, dla całego tego pięknego pochłonięcia przez sport, który pozwolił chłopakowi z biednej, wielodzietnej rodziny z Jelnej niedaleko Jeziora Rożnowskiego, zwiedzić kilka kontynentów, poznać wybitnych sportowców i ciekawych ludzi, nauczyć się języków. Nie ukrywam, że dziś człowiek tęskni do tej wyjątkowej atmosfery wielkich zawodów, np. igrzysk. W Tokio czy Meksyku, w okresie największych sukcesów polskiego sportu, nasza reprezentacja olimpijska tworzyła jedną, wielką sportową rodzinę, wzajemnie się wspierającą, razem bawiącą się. Siatkarze przychodzili na wyścig, a my z bokserami – na stadion lekkoatletyczny. Duszą moich olimpiad był Władek Komar, postać niepowtarzalna. Dziś uczestnicy olimpiad są od siebie izolowani, a gwiazdy skoncentrowane raczej na rachowaniu konta bankowego.

Jan Magiera urodził się 30 września 1938 r. Wychował w Jelnej, w sąsiedztwie budowanego wtedy sztucznego zbiornika rożnowskiego, razem z dziesięciorgiem rodzeństwa. Fachu ślusarza precyzyjnego nauczył się w zasadniczej szkole budowlano-metalowej w Nowym Sączu w latach 1955-58.

– Pierwszy rower, używaną turystyczną czeską „eskę”, dostałem od rodziców. To było wielkie wydarzenie w mojej rodzinie, bo i wydatek spory. Nowa „eska” kosztowała wówczas dwie średnie pensje. Rajdowałem na niej razem z kolegami, m.in. Marianem Gwiżdżem i Szymonem Czarneckim wokół jeziora. Na poważnie zacząłem się ścigać dopiero w wojsku, w Radomiu, stosunkowo późno, bo w wieku 22 lat. Dość szybko wpadłem w oko trenerowi kadry Władysławowi Wandorowi. Dzięki kolarstwu otrzymałem paszport na cały świat, dokument wówczas osiągalny dla nielicznych. Rower był moim paszportem...

Był zawodnikiem Czarnych i Broni Radom oraz Cracovii.

W Radomiu Magiera pracował w zakładzie „Łucznik” produkującym nie tylko maszyny do szycia, ale też karabiny dla armii i części do rowerów.

– Przez pewien czas w tzw. izbie pomiarów pracowałem razem z mistrzem olimpijskim, znanym pięściarzem Kazimierzem Paździorem. Bardziej niż na szosę ciągnęło mnie na tor kolarski, gdzie przyszło mi zdobywać pierwsze medale mistrzostw Polski, wspólnie m.in. z Józefowiczem i Linde.

Pierwsza olimpiada, Tokio, egzotyka, kolorowy zawrót głowy. W wyścigu drużynowym na 116 km ekipa Magiera, Bławdzin, Zieliński, Becker uplasowała się na 11. miejscu. Zwyciężyli bezkonkurencyjni wówczas Holendrzy. Za rok – Magiera zadebiutował w Wyścigu Pokoju. Jego mocną stroną była czasówka, zwykle etap prawdy. Potrafił umiejętnie rozłożyć siły, utrzymać rytm do samego finiszu.

Magiera odegrał wielką rolę w przygotowaniu i awansie podopiecznych trenera Henryka Łasaka do czołówki światowej, choć w „podziale łupów” na późniejszych mistrzostwach świata nie brał już udziału, zastąpili go Szurkowski i Szozda. Najpopularniejszy szosowiec końca lat 60. Jeździł wspaniale na czas i potrafił kierować drużyną biało-czerwonych, która po raz pierwszy od 1949 roku pokonała wreszcie w Wyścigu Pokoju wszystkich rywali, głównie z ZSRR i NRD. Wyleczył z kompleksów całą naszą czołówkę, która bez poprawy w tej specjalności kolarskiej sztuki nie mogła zrobić znaczących postępów.

Przedostatni etap WP (24 maja 1968) na dystansie 49 km z Puław do Radomia, był właśnie jazdą indywidualną na czas. Polska drużyna była na czwartym miejscu, Magiera gdzieś w okolicach szóstego, siódmego miejsca. Szaleńczy szturm Janka (przeciętna 41,437 km/godz.) wyprowadził drużynę na pierwsze miejsce, a jego samego na trzecie. Do zwycięzcy wyścigu, Axela Peschela brakło jedynie 54 sekundy.

Kapitan drużyny zdopingował swoich kolegów. Bławdzin, Hanusik i Czechowski pojechali znakomicie! To był pogrom. Polacy dołożyli zawodnikom NRD 7 minut i 15 sekund! Na stadionie w Warszawie witały go transparenty z napisami: „Janek Magiera Polskę rozwesela. Niech nam żyje zespół Polski – 100 lat, jak Ludwik Solski”.

Wtedy większą wagę przywiązywano do sukcesu drużynowego, a więc nasze szczęście było pełne, pobiliśmy przecież Rosjan i Niemców. Ja za trzecią lokatę dostałem w nagrodę motorower „simson” (rok wcześniej – aparat fotograficzny), który i tak trzeba było spieniężyć, żeby się z kolegami sprawiedliwie podzielić. Zwycięzca wyścigu otrzymywał „jawę”.

W tamtych latach wyścigiem autentycznie żył cały kraj. Zachodni kolarze otwierali szeroko oczy, zdziwieni oprawą i zainteresowaniem, milionami radiosłuchaczy. Ludzie widząc kolarzy rzucali pracę i biegli na szosę, żeby pozdrowić zawodników. Dla obecnych kibiców to trudne do wyobrażenia. Megafony na ulicach, nadawane co pół godziny meldunki z trasy, dziesiątki tysięcy kibiców na stadionach.

Co roku w maju w Polsce dyskutowało się głównie o kolarstwie. Wyścig był zjawiskiem społecznym. Dzieci prosiły o rower, bawiły się figurkami kolarzy, grały w wyścig kapslami. Podwórka w miastach i na wsiach zapełniły się Królakami, Magierami, a potem Szozdami i Szurkowskimi. Dzięki sprawozdawcom sportowym rozwinął się specyficzny język: sportowców nazywano „tytanami szos”, „herosami” albo cudownymi dziećmi dwóch pedałów – jak dodawała złośliwie, ale z sympatią ulica.

Najostrzejsza rywalizacja toczyła się między „bratnimi” ekipami Związku Radzieckiego, NRD, Czechosłowacji i Polski. W peletonie liczyły się tylko te drużyny. Wyścig nie ograniczał się do konfrontacji sportowej, dochodziło też do rozwiązań siłowych. Czesi (potrafili wylać na szosie olej w sobie wiadomym miejscu) trzymali raczej z Rosjanami, my z Niemcami.

Jan Magiera miał dużo sportowych satysfakcji. Plasował się w czołówce wyścigów w Kanadzie, Meksyku, Holandii. Dobrze jechało mu się w Tour de l’Avenir. Ścigał się jak równy z równym z legendami kolarstwa zawodowego Eddy Merckxem, Jacquesem Anquetilem i Raymondem Poulidorem. Choć nie był „góralem”, wygrał najtrudniejszy, bo wytyczony wyłącznie w górach, etap w wyścigu Dookoła Anglii. Dwukrotnie, w odstępie ok. 30 dni, w jednym roku startował w mistrzostwach świata na szosie i na torze. Dziś, w czasach ścisłej specjalizacji, rzecz nie do pomyślenia.

Zakończył karierę w 1979 r. w Puławach podczas MP.

– Chciałem wygrać czasówkę i zakończyć ściganie. Szło mi dobrze, na poszczególnych pomiarach czasu prowadziłem razem z Mytnikiem, ale tuż przed metą zderzyłem się z kolarzem zdublowanym, potłukłem się cholernie, z przemieszczeniem kręgów szyjnych.

Znajomi Magiery podkreślają jego koleżeństwo, skromność. Na trasie nigdy nie odmówił pomocy, nie łamał reguł w peletonie, podczas ucieczek nakazujących jechać akurat na najlepszego w danym dniu.

Jan Magiera również po zakończeniu kariery był blisko kolarstwa. Asystował trenerowi Wojciechowi Walkiewiczowi (obecnemu prezesowi PZKol) podczas mistrzostw w Barcelonie (pamiętny „odjazd” Szurkowskiego i Szozdy) w 1973 r. Przez wiele lat trenował kolarską młódź, m.in. w Dębicy, gdzie wychował dobrych szosowców: Ankudowicza, Czaję, Olchawę. Pracował również w sekcji kolarskiej w sądeckim Starcie, prowadzonej przez Stanisława Ślęzaka. Mieszkał wtedy przy ul. Królowej Jadwigi w Nowym Sączu.

Utrzymywałem się z pracy w branży kolarskiej. Wspólnie z kolegą kolarzem Henrykiem Charuckim prowadziłem w Starym Sączu hurtownię rowerową. Kolarstwo to dla mnie najważniejsza rzecz w życiu. No i rodzina – dodaje z uśmiechem Jan Magiera, ojciec trzech córek i sześciu wnuczek. – Gdyby nie zięciowie, byłbym w mojej rodzinie jedynym przedstawicielem rodzaju męskiego.

Jerzy Leśniak

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Najsłynniejszy sądecki kolarz: Janek Magiera Polskę rozwesela!"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]