8°   dziś 5°   jutro
Środa, 27 listopada Walerian, Wirgiliusz, Maksymilian, Franciszek, Ksenia

Chciałem bez strachu odprowadzać dzieci do szkoły

Opublikowano 23.02.2016 08:48:12 Zaktualizowano 04.09.2018 19:15:47

Decyzję o ucieczce z Doniecka podjęli z dnia na dzień. Tam na Ukrainie zostawili rodzinę, znajomych, mieszkanie, zabawki dzieci. W jednym momencie stracili wszystko. Tu w Nowym Sączu budują życie od nowa.

Rozmowa z Andrzejem Młodnickim

- Szczęśliwie dotarłeś do Polski, zostawiając Donieck…

- Byłem jednym z szczęśliwców, którzy skorzystali z programu rządowego pomocy, w ramach którego ewakuowano około 200 osób. Uciekli oni z terenów Ukrainy objętych wojną, można powiedzieć wojną wewnętrzną. Prawda jest taka, że toczy się tam wojna, trwa okupacja. Tam nie ma żadnego życia. 95 proc. ludności zgodnie z rozsądkiem opuściła ten teren. Nie ma tam nawet namiastki normalnego, cywilizowanego życia. Zostały tam osoby starsze, ograniczone fizycznie, niemające innego wyjścia lub mające silne prorosyjskie przekonania polityczne. Miasto jest bardzo ładne, uprzemysłowione, Donieck można porównać do Śląska. Mieszkają tam przedstawiciele wielu narodowości. Jednak obecnie panuje tam ultra fanatyzm, choć nietolerancja i nienawiść do ludzi niesympatyzujących z Rosją jest tam stosunkowo od niedawna. Niestety, nie wróży to nic dobrego dla tego regionu.

- Mówisz o fanatyzmie, o nienawiści, czym to się konkretnie przejawia?

- Jeżeli ktoś będąc tam, zaczyna rozmawiać w języku innym niż rosyjski, a już na pewno w ukraińskim, to ściąga na siebie wyrok. Zostaje się wtrąconym do więzienia w piwnicach byłych budynków administracyjnych. Tam są trzymani więźniowie, nad którymi się znęcają. Wielu z nich zniknęło, nikt nie wie co się z nimi stało.

- Ty albo Twoja rodzina, przyjaciele, doświadczyliście prześladowania w tym najgorszym wymiarze?

- Bezpośrednio tego nie doświadczyłem, nikt nie zabił nikogo z mojej rodziny, nikt nie ukradł mi samochodu, do mojego mieszkania nie wleciał pocisk. Jednak moi koledzy, partnerzy stracili tak naprawdę bardzo często dorobek całego życia oraz firmy. Pozabierali im samochody służbowe, osobowe, ktoś zniknął, ktoś zginął, ktoś doświadczył zrujnowania domu, bombardowania, stał się bezdomny. Jedną stratą jest utrata materialnego majątku, a drugą, jeszcze bardziej bolesną, jest utrata relacji międzyludzkich. Na Ukrainie ludzie z różnych regionów przestali ze sobą rozmawiać, ponieważ rozmowy mają bardzo często polityczny charakter. To niczemu nie służy. W myśleniu ludzi istnieje przepaść. My żyjemy w innej świadomości, tam jest taka namiastka Korei Północnej. Jeżeli sytuacja się nie zmieni, to mogę powiedzieć, że we Wschodniej Europie będziemy mieć rzeczywistość z Orwella.

- Jak i dlaczego trafiłeś do Polski?

- Pochodzę spod Lwowa, z polskiej rodziny. Mój dziadek był organistą w polskim kościele rzymskokatolickim. Babcia pochodzi z polskiej szlachty, spod Halicza. Ja sam byłem stypendystą Ministerstwa Edukacji Narodowej, skończyłem filologię polską o specjalizacji redaktorsko-medialnej, chociaż tak się potoczyły moje losy, że nigdy z tym nie byłem związany. Pracowałem dla dużych polskich firm handlowych. Następnie dostałem ofertę pracy w holenderskim koncernie, w którym pracowałem przez 9 lat na terenie zachodniej i wschodniej Ukrainy. Mam troje dzieci. Najstarszy syn urodził się we Lwowie, pozostała dwójka - w Doniecku. Mieszkaliśmy tam przez ostatnie 6 lat.

- Twoje losy splotły się z Fundacją Anny Dymnej „Mimo wszystko”, chyba dużo im zawdzięczasz…

- W chwili obecnej Fundacja wynajmuje mi na warunkach „opłaty symbolicznej” mieszkanie w Nowym Sączu. Jej pracownicy i wolontariusze otoczyli mnie i moją rodzinę wprost matczyną opieką. Nie mówię o rzeczach materialnych. Podpowiadają mi, gdzie się zwrócić, żeby uzyskać pomoc, jakich formalności dopełnić, jakie dokumenty podpisać, ale przede wszystkim udzielają wsparcia. Najważniejsze, że nie czuję się samotnie, są dla mnie rodziną.

- O czym myślałeś, kiedy odbierałeś klucze do sądeckiego mieszkania?

- Mam nadzieję, że w przyszłości wykupię to mieszkanie, bo takie było założenie. Jak się czułem? To było straszne, wewnętrzne zmęczenie. Przyleciałem do Polski w tym, co miałem na sobie. Mieliśmy ze sobą podstawowe rzeczy dziecięce, lekarstwa, dokumenty, to wszystko. Przez pół roku mieszkaliśmy w specjalnym ośrodku adaptacyjnym pod Olsztynem. Przez ten czas towarzyszyła mi straszna niepewność i strach. Nie chodzi o mnie, mam silną osobowość, ale o żonę i dzieci. Bałem się tego, co pójdzie źle. Rzeczywistość jest bardzo szara. Kiedy tutaj przyjechałem, ogarnęło mnie totalne zmęczenie, chciałem, żeby to wszystko jak najszybciej się skończyło. Dla mnie było najważniejsze, żeby wszystko wreszcie się ustabilizowało - praca, mieszkanie. Chciałem być w jednym miejscu, móc robić sobie śniadanie w normalnych warunkach, odprowadzać bez strachu dzieci do szkoły. Czułem jak cały czas odchodzę od życia społecznego, jak żyję z wewnętrznym stresie. Korzystałem z pomocy psychologa. To jest bardzo trudne, kiedy człowiek w jednym momencie wszystko traci.

- Poukładałeś sobie ten świat tutaj?

- Tak, u mnie wszystko jest już w porządku. Jednak przeżyłem traumę. Czułem się podobnie jak wtedy, gdy zmarł mój ojciec. Najtrudniej pogodzić się ze stratą. Idę do kogoś i myślę sobie, że ja mam takie same wyposażenie mieszkania jak kolega, ale moje jest daleko, zostało w Doniecku.

- Jak Was przyjęli sąsiedzi? Byli otwarci, pomocni, zdystansowani?

- Pierwszy tydzień był specyficzny, mieliśmy wrażenie, że wszyscy się na nas patrzą, ale to było nasze wrażenie. Generalnie ludzie przychodzą sami i chcą się poznać. Jesteśmy w Sączu od czerwca ubiegłego roku i poznaliśmy naprawdę sporo fajnych ludzi. Zależy mi na tych relacjach. Bardzo bym chciał, żeby przekształciły się w przyjaźń. W Nowym Sączu wcześniej nie byłem. To była dla mnie daleka abstrakcja miedzy górami. Przed przyjazdem do Nowego Sącza słyszałem o nim dużo dobrego, ale przyznam, że na początku bardzo się bałem.

- Żałujesz?

- Nie. Chciałbym, żeby Nowy Sącz był moją małą ojczyzną. Czuję się tutaj bardzo dobrze. Plusem tego miasta jest to, że nie jest ono duże. Po drugie nie lubię blokowisk, owszem, mieszkam w bloku, ale to nie jest taki „karton”. W Nowym Sączu jest bardzo dużo zieleni, a ludzie są spokojni. Mam takie wrażenie, że tutaj codziennie jest niedziela. Nie ma ruchu. W tym momencie bardzo mi to opowiada. Ludzie tutaj są bardzo tradycyjni, pracowici i uczciwi. Nie ma zbędnego blichtru. Tutaj stawia się na relacje międzyludzkie. Rozmawiamy jak człowiek z człowiekiem, nieważne jaką mamy otoczkę socjalną czy kulturową. Dla mnie to jest bardzo ważne. Mam troje dzieci, Nowy Sącz widzę jako miasto bezpieczne. Moja żona też dobrze się tu czuje. Poza tym miasto położone jest w górach. Góry to analogia wyzwania, które podejmuję.

- Skończyłeś polonistykę, zajmowałeś się handlem, w FAKRO wspierasz działania marketingowe. W jakiej roli czujesz się najlepiej?

- Firmę FAKRO znam od bardzo dawna z tego też względu, że w przeszłości sprzedawałem rynny, stąd bliskość branż. Dla mnie w pracy najważniejsze jest to, żeby zawsze dbać o interesy firmy. Ważne jest wygenerowanie obrotów, osiągnięcie wysokiego wskaźnika sprzedaży, ale to nie jest najważniejsze. Bardzo ważne jest budowanie zdrowych, partnerskich relacji oraz wzajemna współpraca. Może się okazać, że dzisiaj z danego kontaktu nie wyjdzie biznes, ale jeśli dbało się o relacje z kontrahentem, to on za jakiś czas do nas wróci.

- Mówiłeś o relacjach zawodowych, o atmosferze w pracy. Co cenisz u innych najbardziej?

- Dla mnie bardzo ważne jest odejście od stereotypowego rozumienia relacji pracodawca - pracownik. Firma, w której pracuję, jest poniekąd jak rodzina. Ważne jest zrozumienie, że ja pracuję nie dla kogoś tylko dla siebie. Jasne, moja praca ma przynosić wymierne efekty dla firmy, ale i mnie ma rozwijać i dawać satysfakcję. To trochę tak jak w życiu rodzinnym. Może to zbyt śmiałe porównanie, ale pozwala mi lepiej pracować i lepiej czuć się w pracy. Mój sukces jest sukcesem firmy i odwrotnie. To są relacje wzajemne. Podoba mi się, kiedy w pracy każdy dodaje coś od siebie i nie mam na myśli tylko wiedzy i doświadczenia, ale też osobowość, zaangażowanie, podejście do życia.

- Układasz sobie polską rzeczywistość zawodową, a jak zawodowo radzi sobie w Polsce Twoja żona?

- Moja żona jest doktorem politologii. Tak wysokie kwalifikacje paradoksalnie wcale nie ułatwiają znalezienia pracy. Poza tym od 6 lat przebywała na urlopie macierzyńskim. W takim przypadku ponowne wejście na rynek pracy jest trudne. Kiedy przyjechaliśmy do Nowego Sącza, podjęła staż finansowany z Urzędu Pracy w jednej z sądeckich organizacji pozarządowych. Czuje się tutaj bardzo dobrze. Dla niej Polska jest również drugim domem. Płynnie włada językiem polskim. W ogóle decyzja o przyjeździe do Polski była bardziej jej niż moja. Podjęliśmy ją w ciągu doby, jechaliśmy totalnie w ciemno.

- A dzieci… jak czują się w nowym otoczeniu, w nowej szkole? Tęsknią za Ukrainą?

- One są w takim wieku, że bardzo szybko się aklimatyzują. Tym bardziej, że w Polsce czują się jak w domu. Problem, szczególnie na początku przyjazdu do Polski, był inny - dzieci wielokrotnie pytały mnie, czemu do Polski nie mogły zabrać swoich zabawek, dlaczego nie ma możliwości przewiezienia ich tutaj. Kiedyś mój syn zapytał: „Tato, wszystkie dzieci jeżdżą na rowerze, a ja nie mogę, bo mój został daleko i nie mogę go tu przywieść . Dlaczego?”. Niestety nie potrafię odpowiedzieć na takie pytania. Z rodziną, która została na Ukrainie, mamy częsty kontakt telefoniczny, ale zobaczenie się z nimi jak na razie nie jest możliwe. Dzieciom ciężko to zrozumieć.

- A jak Ty odreagowujesz tęsknotę. Co lubisz robić po godzinach?

- Uwielbiam dyskutować ze znajomymi, przyjaciółmi. Na szczęście mam szerokie grono takich osób i w wolnym czasie, dzwonię do nich na skype. Kiedy jest ładna pogoda, zabieram dzieciaki na spacer. Z przyjemnością chodzimy na sądeckie planty. Poza tym muszę w pewnym sensie nauczyć się korzystać z wolnego czasu, ponieważ na Ukrainie pracowałem od 9. do 19., ale bywało tak, że wracałem do domu nawet o północy. Na Ukrainie jest inny tryb pracy. Oprócz tego cały czas musiałem być pod telefonem. Telefon służbowy to taka druga żona (śmiech). Dużo czasu spędziłem w podróżach służbowych, dlatego też dużą odmianą i frajdą jest dla mnie - do pracy i po godzinach - jazda na rowerze.

- O czym marzysz?

- Nie jestem naiwnym człowiekiem. Chciałbym, żeby nie było wojen, a granice państwowe i międzyludzkie były otwarte, ale to jest nierealne. Marzę o tym, żeby można było cofnąć czas i zmienić to, co jest złe i niszczy ludzi.

Rozmawiała: Joanna Nieć.

Fot. Joanna Nieć

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Chciałem bez strachu odprowadzać dzieci do szkoły"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]