8°   dziś 5°   jutro
Środa, 27 listopada Walerian, Wirgiliusz, Maksymilian, Franciszek, Ksenia

Afryka moja miłość - Jadwiga Jelińska z Koniuszowej, opowiada, dlaczego zdecydowała się wyjechać do Ugandy

Opublikowano 25.10.2015 10:18:55 Zaktualizowano 04.09.2018 20:08:22 TISS

It ismornig, goodmorning, howareyoutoday? – śpiewane w deszczu razem z ugandyjskimi dzieciakami, wspólne msze i nabożeństwa. To wrażenia z miesiąca spędzonego na Czarnym Lądzie w Ugandzie. Odważna grupa młodych osób zaangażowanych w ruch Świeckich Misjonarzy Kombonianów wyjechała do Afryki, aby podczas doświadczenia misyjnego nieść serce, radość i nadzieję.

- Kiedy dojrzałaś do decyzji, że chcesz wyjechać do Afryki? Kto miał wpływ na podjęcie się takiego posłannictwa, bo takim jest niewątpliwie udział w misji?

- Afryka jest moją pierwszą miłością. Pamiętam jak moja mama opowiadała mi o wydętych z głodu brzuszkach afrykańskich dzieci. Chyba tutaj sięgają początki mojego zainteresowania Czarnym Lądem. Potem były grający na bębnie Afrykańczyk i palma namalowane przez rodzeństwo na ścianie mojego pokoju, sterty czasopism o Afryce, spotkania z misjonarzami, aż w końcu bilet do Ugandy. Marzenie o Afryce nie było związane z chęcią wyjazdu na wycieczkę turystyczną. Chciałam doświadczyć tego drugiego oblicza Afryki, poprzez przebywanie wśród tych, którym jest bardzo ciężko. Ale nie myślałam o wyjeździe na misje. Opcji wyjazdu zaczęłam szukać chyba na początku gimnazjum. Ale kilka lat temu nie było tyle możliwości i ofert wolontariatu zagranicznego, co teraz. Po za tym najważniejsze – nie byłam pełnoletnia. Jedyne co mogłam zrobić w tamtym czasie, to znaleźć kogoś, kto opowie mi o tym, jak to życie w Afryce wygląda i na co trzeba się przygotować. Zaczęłam więc od kontaktów z misjonarzami, bo sporo ich odwiedzało Koniuszową, Mogilno… Znajomości stawały się coraz liczniejsze. Zaczęłam studia, poznałam studencką organizację AIESEC, z ramienia której można wyjechać na praktykę zagraniczną. Ale nie znalazłam interesującego mnie projektu w Afryce. W końcu przy okazji ubiegłorocznych prymicji o. Andrzeja Filipa, Kombonianina pochodzącego z Koniuszowej (obecnie jest na misjach w Mozambiku), poznałam o. Macieja Zielińskiego ze wspólnoty krakowskiej. Okazało się, że organizuje wyjazdy na miesięczne doświadczenia misyjne w Afryce. Był maj, a we wrześniu miał jechać z grupą do Ghany. Nie zapomnę, jak widząc moją reakcję, pół żartem, pół serio powiedział: „Będziesz pierwsza na liście w przyszłym roku!”. Zaprosił mnie do Krakowa na spotkanie dla osób zaangażowanych w ruch Świeckich Misjonarzy Kombonianów. Pojechałam.

- I to był pierwszy obiecujący krok na drodze do Afryki…

- Tak, bo w tym momencie wyjazd do Afryki przestał być abstrakcją, a stał się czymś realnie możliwym. Po rozmowie z o. Maćkiem w maju, wzięłam już udział w czerwcowym spotkaniu ŚMK. Poznałam mnóstwo ciekawych osób, z całej Polski, które podobnie jak ja, były zainteresowane Afryką, albo Ameryką Łacińską, i wyrażały chęć wyjazdu. Propozycja pojawiła się na początku marca tego roku. Ojciec Maciej planował na wrzesień kolejny, trzeci wyjazd.

- Tym razem do Ugandy…

- To jest właśnie najzabawniejsze – bo początkowo wyjazd planowany był do Ghany – mieliśmy pojechać do ośrodka dla dzieci „In my Father’shouse” w Abor, czyli tam, gdzie byli nasi poprzednicy w ubiegłym roku. Nie mogliśmy skontaktować się z bratem Elio, który sprawuje pieczę nad domem dziecka SantJudeChildre’s Home w Gulu, gdzie mieliśmy się zatrzymać, dlatego szansa na Ugandę wynosiła zaledwie 5 proc. Dokładnie 8 kwietnia dostaliśmy od o. Maćka wiadomość – „Dobre wieści – dziś napisał do mnie br. Elio. Czeka na nas i zaprasza. To co – jedziemy do Ugandy!”. Zaczęliśmy przyzwyczajać się do myśli, że jedziemy jednak do Gulu!

- Na pewno wcześniej Ty i pozostali uczestnicy musieliście się specjalnie do takiego wyjazdu przygotować – szczepionki, badania, ekwipunek to konieczność, ale potrzebna była także na pewno duchowa refleksja…

- Rzeczywiście, przygotowania do wyjazdu trwały dość długo… Zaczęłam od zbierania pieniędzy na bilet (śmiech). Oszczędzałam i odkładałam na Afrykę przez ostatnie dwa lata, chociaż nie wiedziałam przecież, kiedy i jak miałabym pojechać. Ale ponieważ nigdy nie wiesz co cię spotka, wolałam być przygotowana. Kiedy już pewne było, że jedziemy do Ugandy, zaczęłam zbierać informacje o tym państwie. Trzeba wiedzieć jak najwięcej o miejscu, do którego planujemy się udać. Potem należało zrobić badania, skonsultować się z lekarzem, aby dowiedzieć się czy stan zdrowia pozwala na pobyt w kraju, gdzie można zarazić się mnóstwem paskudnych chorób. Szczepienia to oczywiście podstawa. Na żółtą febrę, żółtaczkę typu A i B, dur brzuszny, polio…. Na malarię nie ma szczepionki, dlatego jedyne co można zrobić, to zaopatrzyć się w środki odstraszające komary i brać leki profilaktyczne. Ale nie ma gwarancji, że łykając antybiotyk, nie zachorujesz. Na kilka tygodni przed wyjazdem zaczęłam kompletować bagaż. Czytałam blogi wielu osób, które były w Afryce i dzieliły się dobrymi radami, co należy zabrać w taką podróż. Przygotowanie refleksyjno-duchowe trwało rok. Od czerwca 2012 roku brałam udział w spotkaniach ŚMK, gdzie dużo rozmawialiśmy o misjach oraz trudnościach i wyzwaniach, jakie czekają na misji. Uczyliśmy się także życia razem, we wspólnocie.

- Jak Ci się pracowało z afrykańskimi dziećmi?

- Na początku wcale nie łatwo. Pamiętam jak pierwszego dnia naszego pobytu w „SantJude”, wyszliśmy wczesnym rankiem na podwórko. Liczna gromadka dzieciaków już biegała i głośno krzyczała coś w niezrozumiałym dla nas języku aczoli. Najtrudniej było zrobić pierwszy krok – otworzyć się, podejść do dziecka, zacząć z nim rozmawiać po angielsku. Z każdym dniem było jednak coraz łatwiej. Dzieciaki nam zaufały, polubiły, czekały aż do nich przyjdziemy. Nie zawsze mieliśmy do dyspozycji zabawki, więc musieliśmy wykazać się kreatywnością. Spontanicznie wymyślaliśmy zajęcia, np. zabawy w pokazywanie, zgadywanki, nauka języka polskiego, śpiewanie piosenek w aczoli… Często też rozmawialiśmy ze starszakami o ich codzienności, planach na przyszłość, wspomnieniach wojny domowej, która zakończyła się 7 lat temu… Niesamowite, że dzieciaki na kilka dni przed naszym wyjazdem, czuły, że niebawem je opuścimy. Już nie były takie wesołe, pytały, czy zabierzemy je ze sobą do Polski…

- Jakie były Twoje największe przygody w czasie tej wyprawy?

- Fascynującą był taniec z dzieciakami w deszczu – podczas burzy, dziewczynki na bosaka, a my w japonkach, skakałyśmy po kałużach i błocie, śpiewając piosenkę „It is mornig, good morning how are you today?”. Nigdy nie zapomnę też, jak raz wracaliśmy nocą na pace terenowego samochodu – ciemno, ja i Marta stoimy na tej pace (pozostali woleli siedzieć), mijamy jeszcze spacerujących Ugandyjczyków, machamy im, oni radośnie krzyczą słowa powitania, widać palące się ogniska, z oddali słychać afrykańską muzykę, wiatr rozwiewa włosy, piasek z drogi wpada do oczu, komary tną jak szalone… Był to jeden z wielu momentów, w których tak prawdziwie czuło się Afrykę.

- Razem z biskupem Giuseppe Franzelli – ordynariuszem diecezji Lira w Ugandzie - wzięliście udział we Mszy Świętej, podczas której sakrament bierzmowania przyjęło 450 osób. Jak wyglądała cała ceremonia? Na pewno było bardzo głośno i radośnie, jak to w Afryce.

- Podczas Mszy Świętej ludzie nie tylko śpiewają i grają na instrumentach, ale także tańczą i skaczą! Widać ich kreatywność – np. podczas innej uroczystości (święceń kapłańskich), tłum niósł łódkę, w której siedziało dwóch chłopców – jeden trzymał Ewangeliarz, a drugi wiosłował. Wszyscy wiwatowali, jak by przyszedł do nich sam Bóg. Kogoś może zdziwić dynamizm takiego nabożeństwa, głośne krzyki, śpiewy, liczne tańce, zwierzęta (np. kozy, kury) niesione w procesji z darami, ale to wszystko świadczy o tym, jak żywa i prawdziwa jest wiara Afrykańczyków. Oni w ten sposób chwalą przecież Boga.

- Już lata temu Kapuściński pisał o naszym, bardzo wyraźnym zresztą jego zdaniem, europocentryzmie. Podobno Afrykańczycy, mimo wielu niedogodności życia codziennego, to ludzie pełni optymizmu i radości, które potrafią czerpać z drobnostek. Jakie są Twoje odczucia?

- Całkowicie zgadzam się z Kapuścińskim i uważam europocentryzm za zjawisko negatywne. W zderzeniu z nową, dotąd nie znaną przez nas kulturą, my Europejczycy zaczynamy porównywać ją do naszej i oceniać. Podam najprostsze przykłady: w Ugandzie miotły zrobione są z patyków, pierze się ręcznie używając mydła w kostce, a ubrania suszą się na trawie. Kiedy jednak nie będzie się myślało o tym, że w Polsce mamy odkurzacze, pralki i suszarki, praca w tamtejszych warunkach stanie się łatwiejsza. Jeżeli przestaniemy zwracać uwagę na powierzchowne rzeczy, poczujemy się zupełnie swobodnie i normalnie. Chociaż to trudne, nie warto porównywać życia europejskiego i afrykańskiego w kategorii lepsze - gorsze. Życie w każdym miejscu jest po prostu inne. Afryka wcale nie jest dzika. Ludzie żyją na bardzo niskim poziomie, nieraz w skrajnych warunkach, ale potrafią się tym życiem cieszyć. Bo radość sprawiają im drobnostki. Dzieciakom wystarczała zwykła opona czy nawet kawałek znalezionego sznurka, by świetnie się bawić. Żyjąc pośród plemienia Aczoli zauważyłam, że chociaż sami mają niewiele, chętnie dzielą się z innymi. Nie biorą udziału w „wyścigu szczurów”, ale wspierają się nawzajem. Nigdy nie zapomnę jak jedna z kobiet, które odwiedziliśmy w slumsie, powiedziała nam: „Nie przepraszajcie, że nie macie dla nas podarunku, nam wystarczy, że nas kochacie”. Myślę, że ta ich radość życia wynika z tego, że dla nich najważniejszy jest człowiek. Nic innego się nie liczy.

- Doświadczyłaś zatem wielu wzruszeń. Czy chciałabyś jeszcze kiedyś pojechać na misje?

- Ktoś powiedział bardzo mądre słowa – że po doświadczeniu Afryki można ją albo pokochać albo znienawidzić. Nie ma nic pośrodku. Albo będziesz chciał tam wrócić, albo zapomnieć. Zdecydowanie należę do osób wybierających pierwszą opcję!

Natomiast raczej nie chciałabym jechać na misje. Misjonarz jest świadkiem – jedzie na obcy kontynent, by przede wszystkim pokazywać jak żyć Ewangelią, być wzorem do naśladowania i przybliżać ludzi do Boga. W drugiej kolejności, by pracować. Misjonarz to niewątpliwie osoba o mocnej, niezachwianej wierze. Na miejscu musi być zdolna do tworzenia wspólnoty z innymi misjonarzami – świeckimi i duchownymi. To trudne zadanie. Poza tym, otrzymując krzyż misyjny, jesteś posyłany przez wspólnotę Kościoła, spoczywa na tobie większa odpowiedzialność, bo nie jedziesz tylko we własnym imieniu.

Z tych właśnie powodów, ja wybrałabym wyjazd nie misyjny, ale stricte o charakterze wolontariatu. Wyjeżdżam np. na rok, by wykonywać konkretną pracę, nie otrzymując za to wynagrodzenia. Jednak do kolejnego wyjazdu jeszcze daleka droga – muszę perfekcyjnie opanować język, skończyć studia, wyspecjalizować się w zawodzie, który będzie przydatny w Afryce. Chociaż jak byłam w Lirze, Alberto – dyrektor wRadia Wa zapewniał mnie, że zawsze będzie tam dla mnie miejsce. Być dziennikarką w lokalnym ugandyjskim radio – coś pięknego! Może jestem niepoprawną optymistką, ale myślę, że wszystko jest możliwe. Więc może kiedyś…

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Afryka moja miłość - Jadwiga Jelińska z Koniuszowej, opowiada, dlaczego zdecydowała się wyjechać do Ugandy"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]