23°   dziś 21°   jutro
Wtorek, 30 kwietnia Marian, Katarzyna, Ludwik, Pius, Donata, Balladyna, Lilia

Z Koniuszowej do Ugandy. Miesiąc na misjach w Afryce

Opublikowano 22.07.2015 17:01:54 Zaktualizowano 05.09.2018 07:12:15

Wizyta w afrykańskim radiu, wspólne msze i nabożeństwa, praca w szkole - miesiąc spędzony w Gulu w Ugandzie. Rozmowa z wolontariuszką Jadwigą Jelińską z Koniuszowej, która wraz z Ruchem Świeckich Misjonarzy Kombonianów wyjechała na misje na Czarny Ląd.

- Kiedy dojrzałaś do decyzji, że chcesz wyjechać na misje do Afryki? Kto miał wpływ na podjęcie się takiego posłannictwa?

- Pamiętam jak w dzieciństwie mama opowiadała mi o wydętych z głodu brzuszkach afrykańskich dzieci. Potem były grający na bębnie Afrykańczyk i palma namalowane przez rodzeństwo na ścianie mojego pokoju, sterty czasopism o Afryce, spotkania z misjonarzami, aż w końcu bilet do Ugandy. Marzenie o Afryce nie było chęcią wyjazdu na wycieczkę turystyczną. Chciałam doświadczyć drugiego oblicza Afryki, poznać tych, którym jest ciężko, ale nie myślałam początkowo o wyjeździe na misje. Opcji wyjazdu zaczęłam szukać na początku gimnazjum, jednak nie było wtedy tylu możliwości wyjazdu na zagraniczny wolontariat no i nie byłam pełnoletnia. Jedyne co mogłam zrobić, to znaleźć kogoś, kto opowie mi, jak wygląda życie w Afryce i na co trzeba się przygotować. Zaczęłam więc od kontaktów z misjonarzami odwiedzającymi Koniuszową i Mogilno. Dalej szukałam możliwości wyjazdu. Zaczęłam studia, poznałam studencką organizację AIESEC, ale nie znalazłam projektu, który by mnie interesował. Przy okazji prymicji o. Andrzeja Filipa, Kombonianina pochodzącego z Koniuszowej (obecnie na misjach w Mozambiku), poznałam o. Macieja Zielińskiego ze wspólnoty krakowskiej. Okazało się, że organizuje on wyjazdy na miesięczne doświadczenia misyjne w Afryce. Był maj, a we wrześniu miał jechać z grupą do Ghany. Nie zapomnę, jak widząc moją reakcję, pół żartem, pół serio powiedział: „Będziesz pierwsza na liście w przyszłym roku!”. Zaprosił mnie do Krakowa na spotkanie dla osób zaangażowanych w Ruch Świeckich Misjonarzy Kombonianów. Pojechałam.

- I to był pierwszy obiecujący krok na drodze do Afryki…

- W tym momencie wyjazd przestał być abstrakcją. Po rozmowie z o. Maćkiem, wzięłam udział w spotkaniu ŚMK. Poznałam mnóstwo ciekawych osób z Polski, podobnie jak ja zainteresowanych Afryką lub Ameryką Łacińską. Propozycja pojawiła się na początku marca 2014 roku. Ojciec Maciej planował na wrzesień trzeci wyjazd.

- Tym razem do Ugandy…

- Początkowo planowano wyjazd do Ghany – mieliśmy pojechać do ośrodka dla dzieci „In my Father’s house” w Abor. Nie mogliśmy skontaktować się z bratem Elio, sprawującym pieczę nad domem dziecka SantJudeChildre’s Home w Gulu, gdzie mieliśmy się zatrzymać. Szansa na Ugandę wynosiła zaledwie pięć procent. Dokładnie 8 kwietnia dostaliśmy od ojca Maćka wiadomość: „Dobre wieści – dziś napisał do mnie brat Elio. Czeka na nas i zaprasza. To co – jedziemy do Ugandy!”. I tak z pięciu procent zrobiło się dziewięćdziesiąt pięć!

- Musieliście się wcześniej przygotować do takiego wyjazdu – szczepienia i badania to oczywista konieczność, ale potrzebna była także na pewno duchowa refleksja…

- Przygotowania zaczęłam od zbierania pieniędzy na bilet (śmiech). Oszczędzałam na Afrykę przez ostatnie dwa lata, chociaż nie wiedziałam przecież, kiedy i jak miałabym pojechać. Ale ponieważ nigdy nie wiesz co cię spotka, wolałam być przygotowana. Kiedy już było pewne, że jedziemy do Ugandy, zaczęłam zbierać informacje o tym państwie. Potem należało zrobić badania, skonsultować się z lekarzem. Szczepienia to oczywiście podstawa: na żółtą febrę, żółtaczkę typu A i B, dur brzuszny, polio…. Na malarię nie ma szczepionki, dlatego można jedynie zaopatrzyć się w środki odstraszające komary i brać leki profilaktyczne. Na kilka tygodni przed wyjazdem zaczęłam kompletować bagaż. Czytałam blogi osób, które były w Afryce i dzieliły się radami. Przygotowanie refleksyjno - duchowe trwało rok. Od czerwca 2012 roku brałam udział w spotkaniach ŚMK, gdzie dużo rozmawialiśmy o misjach oraz trudnościach i wyzwaniach jakie czekają na misji. Uczyliśmy się także życia we wspólnocie.

- Uczestnikami wyprawy byli ludzie z całej Polski…

- Rozpiętość – od Morza do Tatr! Dosłownie, bo jedna z uczestniczek mieszka w Gdańsku. Jeszcze bliżej gór niż ja, jest Ania pochodząca z Orawki w gminie Jabłonka. Misjonarz o. Maciek urodził się w Tarnowie, obecnie przygotowuje się do dwuletniego wyjazdu na misje do Kenii. Była osoba z Woli Rzędzińskiej, Pszczyny, Jaworzna i Lublińca, dwoje uczestników z Katowic. W pełnym składzie zobaczyliśmy się na pierwszym zjeździe przygotowawczym, dokładnie 5 kwietnia 2014 roku. A pół roku później wyruszyliśmy razem do Ugandy.

- Jaka była Wasza największa przygoda w czasie tej wyprawy?

- Każde spotkanie z drugim człowiekiem dostarczało nowych przeżyć! Fascynującą przygodą był taniec z dzieciakami w deszczu podczas burzy: dziewczynki na bosaka, a my w japonkach, skakałyśmy po kałużach i błocie, śpiewając piosenkę „It is mornig, good morning, how are you today?”. Ciekawa była także wizyta w Radio Wa („Nasze Radio”) w Lirze. Spotkanie z redakcją i przyjrzenie się od wewnątrz funkcjonowaniu afrykańskich lokalnych mediów było bardzo cenne. Na pewno ciekawym doświadczeniem było podróżowanie na motocyklach boda–boda: duża prędkość, a drogi z mnóstwem dziur… Nie zapomnę też, jak raz wracaliśmy nocą na pace terenowego samochodu – ciemno, ja z koleżanką stoimy na tej pace (pozostali woleli siedzieć), mijamy jeszcze spacerujących Ugandyjczyków, machamy im, oni radośnie krzyczą słowa powitania, widać palące się ogniska, z oddali słychać afrykańską muzykę, wiatr rozwiewa włosy, piasek z drogi wpada do oczu, komary tną jak szalone… Był to jeden z wielu momentów, w których prawdziwie czuło się Afrykę. Mało też brakowało, a spóźnilibyśmy się na samolot powrotny do Polski! W dzień wyjazdu zepsuł się samochód, w drodze na lotnisko zaczęło padać na nasze niezabezpieczone na dachu samochodu bagaże, utknęliśmy w korku, a tuż przed lotniskiem musieliśmy poddać się kontroli osobistej… Zaczęliśmy się pocieszać, że w zasadzie gdybyśmy spóźnili się na samolot do Polski, moglibyśmy dłużej zostać w Ugandzie!

- Jako wolontariusze przez miesiąc pracowaliście w Domu Dziecka w Gulu, pomagaliście również w przedszkolu i szkole.

- Mieszkaliśmy w Domu Dziecka św. Judy w Gulu – ośrodku dla dzieci zdrowych i niepełnosprawnych. Spędzaliśmy z nimi czas, organizowaliśmy im zajęcia. Każdy dzień upływał na grach zespołowych, zabawach, malowaniu, ręcznym robieniu bransoletek. Pomagaliśmy pracownikom administracji i nauczycielom. Prowadziliśmy zajęcia w szkole, ale tylko sporadycznie, bo nowy semestr zaczął się dopiero pod koniec naszego pobytu, wcześniej dzieciaki miały wakacje. Pomagaliśmy także w codziennych czynnościach – sprzątaniu, ręcznym praniu, gotowaniu. Najważniejsza była nasza obecność – staraliśmy się dać ciepło, dobro i miłość dzieciakom, które na co dzień tego nie mają. Wystarczyło złapać za dłoń, wziąć na ręce, uściskać, by sprawić radość. Najmniejsze gesty są najważniejsze.

- Jak Ci się pracowało z afrykańskimi dziećmi?

- Pamiętam jak pierwszego dnia naszego pobytu w „Sant Jude”, wyszliśmy wczesnym rankiem na podwórko. Liczna gromadka dzieciaków już biegała i krzyczała coś w niezrozumiałym języku aczoli. Najtrudniej było zrobić pierwszy krok – otworzyć się, podejść do dziecka, zacząć z nim rozmawiać po angielsku. Z każdym dniem było jednak coraz łatwiej. Dzieciaki nam zaufały, czekały aż do nich przyjdziemy. Nie zawsze mieliśmy do dyspozycji zabawki, więc musieliśmy wykazać się kreatywnością. Spontanicznie wymyślaliśmy zajęcia, np. zabawy w pokazywanie, zgadywanki, nauka języka polskiego, śpiewanie piosenek w aczoli… Często też rozmawialiśmy ze starszakami o ich codzienności, planach na przyszłość, wspomnieniach wojny domowej… Niesamowite, że dzieciaki na kilka dni przed naszym wyjazdem czuły, że niebawem ich opuścimy, pytały czy zabierzemy ich ze sobą do Polski…

- Razem z biskupem Giuseppe Franzelli, ordynariuszem diecezji Lira w Ugandzie, wzięliście udział we Mszy Świętej, podczas której sakrament bierzmowania przyjęło 450 osób. Jak wyglądała ceremonia? Na pewno było bardzo głośno i radośnie, jak to w Afryce.

- Bardzo głośno i bardzo radośnie! Podczas Mszy Świętej ludzie nie tylko śpiewają i grają na instrumentach, ale także tańczą i skaczą! Podczas święceń kapłańskich tłum niósł łódkę, w której siedziało dwóch chłopców: jeden trzymał Ewangeliarz, a drugi wiosłował. Wszyscy wiwatowali, jakby przyszedł do nich sam Bóg. Kogoś może zdziwić dynamizm takiego nabożeństwa, głośne krzyki, śpiewy, liczne tańce, zwierzęta (kozy, kury) niesione w procesji z darami, ale to wszystko świadczy o tym, jak żywa i prawdziwa jest wiara Afrykańczyków.

- Ryszard Kapuściński przed laty pisał o naszym, bardzo wyraźnym jego zdaniem, europocentryzmie. W swoich książkach, by wymienić na przykład: „Gdyby cała Afryka”, „Heban” czy „Podróże z Herodotem”, pokazał Trzeci Świat z innej perspektywy. Podobno Afrykańczycy, mimo wielu niedogodności życia codziennego, to ludzie pełni optymizmu i radości, które potrafią czerpać z drobnostek. Jakie są Twoje odczucia?

- Całkowicie zgadzam się z Kapuścińskim i uważam europocentryzm za zjawisko negatywne. W zderzeniu z nową, dotąd nie znaną przez nas kulturą, my Europejczycy zaczynamy porównywać ją do naszej i oceniać. Podam najprostsze przykłady: w Ugandzie miotły zrobione są z patyków, pierze się ręcznie używając mydła w kostce, a ubrania suszą się na trawie. Kiedy jednak nie myśli się o tym, że w Polsce mamy odkurzacze, pralki i suszarki, praca w tamtejszych warunkach stanie się łatwiejsza. Chociaż to trudne, nie warto porównywać życia europejskiego i afrykańskiego w kategorii lepsze - gorsze. Życie w każdym miejscu jest po prostu inne. Afryka wcale nie jest dzika. Ludzie żyją na niskim poziomie, nie raz w skrajnych warunkach, ale potrafią się tym życiem cieszyć. Radość sprawiają im drobnostki. Dzieciakom wystarczała zwykła opona czy nawet kawałek znalezionego sznurka, by świetnie się bawić. Żyjąc pośród plemienia Aczoli zauważyłam, że chociaż sami mają niewiele, chętnie dzielą się z innymi. Nie biorą udziału w „wyścigu szczurów”, ale wspierają się nawzajem. Nigdy nie zapomnę jak jedna z kobiet, które odwiedziliśmy w slumsie powiedziała nam: „Nie przepraszajcie, że nie macie dla nas podarunku, nam wystarczy, że nas kochacie”. Myślę, że ta ich radość życia wynika z tego, że dla nich najważniejszy jest człowiek. Nic innego się nie liczy.

- Chciałabyś jeszcze kiedyś pojechać na misje?

- Ktoś powiedział bardzo mądre słowa – po doświadczeniu Afryki można ją albo pokochać albo znienawidzić. Nie ma nic po środku. Zdecydowanie należę do osób wybierających pierwszą opcję! Jeszcze kilka miesięcy temu marzyłam, żeby chociaż raz w życiu pojechać do Afryki. Dziś marzę, żeby tam wrócić na dłużej. Chciałabym jeszcze raz znaleźć się w Sant Jude Children’s Home w Gulu – uściskać moich ulubieńców Fransisa, Gabriela i Kabilę, wszystkie dzieciaki i mamki. Fascynuje mnie również Rwanda – „kraj tysiąca wzgórz”, państwo podobnie jak Uganda, noszące piętno wojny domowej pomiędzy plemionami Tutsi i Hutu, która zakończyła się w 1994 roku.
Pytanie brzmiało jednak czy chciałabym pojechać na misje. Raczej nie. Misjonarz jest świadkiem – jedzie na obcy kontynent, by przede wszystkim pokazywać jak żyć Ewangelią, być wzorem do naśladowania i przybliżać ludzi do Boga. W drugiej kolejności, by pracować. Misjonarz to niewątpliwie osoba o mocnej, niezachwianej wierze. Na miejscu musi być zdolna do tworzenia wspólnoty z innymi misjonarzami – świeckimi i duchownymi. To trudne zadanie. Poza tym, otrzymując krzyż misyjny, jesteś posyłany przez Wspólnotę Kościoła, spoczywa na tobie większa odpowiedzialność, bo nie jedziesz tylko we własnym imieniu. Z tych właśnie powodów, ja wybrałabym wyjazd nie misyjny, ale stricte o charakterze wolontariatu. Chociaż jak byłam w Lirze, Alberto – dyrektor wspomnianego Radia Wa zapewniał mnie, że zawsze będzie tam dla mnie miejsce. Być dziennikarką w lokalnym ugandyjskim radio – coś pięknego! Może jestem niepoprawną optymistką, ale myślę, że wszystko jest możliwe. Więc może kiedyś…

- Afryka była spełnieniem twojego największego marzenia. Z Koniuszowej – podsądeckiej wsi, pojechałaś do dzieci czekających w Gulu – ugandyjskim mieście oddalonym o ponad dziesięć tysięcy kilometrów…

- Nie chcę wyolbrzymiać, ale kiedy powtarzałam, że pojadę do Afryki, na twarzach słuchających pojawiało się niedowierzanie. Bo jak, z kim? To przecież inny kontynent, tam jest niebezpiecznie, malaria, obca kultura, i tak dalej… Mnóstwo argumentów na NIE. Ale jeśli się czegoś naprawdę bardzo pragnie, można to osiągnąć. Nie wolno zrezygnować, nawet w obliczu trudności. A te pojawiają się zawsze! Jak w tej piosence - Warto mieć marzenia, doczekać ich spełnienia!

Fot. Archiwum uczestników
Rozmawiała Agnieszka Małecka

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Z Koniuszowej do Ugandy. Miesiąc na misjach w Afryce"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]